152 KM – SNEZNE - ZŁOTY STOK [PL]
Rano obudziliśmy się. Czyli, że tak powiem jakiś plus – że żyjemy i nie zamarzliśmy, ani nie zjadł nas jakiś dziki zwierz lub nie rozjechał szalony rolnik kombajnem. Mieliśmy obraną trasę do granicy.
Po za kolejnym czeskim syrem i piwem na obiad nie wydarzyło się nic, co mogłoby kogokolwiek zaciekawić. Pogoda w kratkę, ale głównie bez lipy. Mnóstwo podjazdów i zjazdów. W końcu doczekaliśmy się i przekroczyliśmy granicę z Polską! Od razu poczuliśmy, że coś w nas ruszyło. Ten zapach, klimat, polskie napisy i piraci drogowi. W moich oczach pojawiły się szczere łzy – to tęsknota za ojczyzną.
Nie było nas miesiąc – niby to tak niewiele, a jednak ma znaczenie. Spotkaliśmy się z innymi kulturami, językami, poznaliśmy mnóstwo ludzi – ale z daleka od domu. Kiedy wyjeżdżasz za granicę rowerem i po takiej nie obecności wracasz w całości, z setkami przygód na karku, daję gwarancję, że jest to bezcenne i wzruszające uczucie. Koniec czułości. Sto metrów dalej pierdolnął mi support. Awaria jest poważna. Miota korbą, jak szatan. Przy każdym naciśnięciu nogą na pedał, blaty przekrzywiają się, co powoduje przeskakiwanie i ślizganie się łańcucha po tylnych zębatkach. Nie da się jechać. W Międzylesiu zjechaliśmy na Orlen. Rzuciłem rower na bok, rozrzuciliśmy klucze i próbowałem coś wyczarować. Brakowało mi przedłużki do klucza do zdejmowania korb. Pracownik stacji coś nam załatwił. Polało się trochę krwi, wszystko brudne w smarze ale korby zeszły. Klucz do wykręcania supportu też mieliśmy w posiadaniu, lecz nie byliśmy w stanie tak złapać, żeby klucz nie ślizgał się po zębach. Z pomocą zjawił się kurier, który pożyczył nam długi klucz, którym mieliśmy szansę coś zmajstrować. Udało się. Dostałem się do organu i przystąpiłem do sekcji. Pacjent nie żyje. Lewa strona suportu straciła połowę kulek, o koronce nie wspominam, bo została zmielona i sproszkowana. Dorzuciłem kilka zapasowych kulek podobnej wielkości i wszystko zalepiłem gęstym tawotem. Skręciłem i modliłem się o bliski sklep rowerowy. Człowiek ze stacji benzynowej podpowiedział mi, że zna serwis Krossa w Bystrzycy Kłodzkiej. Podobno mają samochód i może by po nas podjechali. Liczyłem na cud. Dogrzebaliśmy się do numeru telefonu. Godzina była późno, bo po 18 i sobota. Dodzwoniliśmy się, powiedzieli, że pomogą, ale dojechać musimy sami ze względu na okres grillowy nie mają możliwości. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że postaramy się doczołgać. Zacisnęliśmy zęby i na najwyższym blacie, pedałując tylko jedną nogą – żeby łańcuch nie przeskakiwał pokonywaliśmy kolejne wzniesienia. Radek pomagał mi, popychając mnie za plecy przy wzniesieniach, a ja piłowałem ile sił w nogach. Starałem się rozpędzać z górki do maksymalnych prędkości, żeby potem kończyć wzniesienia ledwo dziesięć km/h. Przeżyłem 25 kilometrów drogi krzyżowej. Dociągnąłem do serwisu nie czując prawej nogi. Zostawiliśmy rowery na naprawę i poszliśmy coś zjeść. Wróciliśmy zmarznięci wykończeni psychicznie i fizycznie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już u siebie, więc kamień z serca. Postanowiliśmy nie poddawać się i jechać w nocy. Założyliśmy solidne oświetlenie i cięliśmy do pierwszej w nocy, pokonując strome wzniesienia nie widząc ich – dość ciekawe doświadczenie. Zdecydowaliśmy się na sen w Złotym Stoku. Podjechaliśmy do zamkniętej stacji Bliska i zaszyliśmy się na tyłach. Rozbiliśmy tylko jeden namiot. Położyliśmy się, zasnęliśmy.