- Szczegóły
109 KM - SAN MARINO – CERBARA [IT]
Otwieram oczy, słyszę szum, wychylam głowę spod śpiwora i macam bezwładnie dłonią. Wszędzie pełno wody.. i pełzających po namiocie ślimaków. Myślę sobie - mhm, zapowiada się kolejny znakomity dzień.. W przerwie między mocniejszymi strugami deszczu, szybko wyszliśmy z namiotów i zwinęliśmy mokry, śmierdzący sprzęt. Namiot miałem tak napęczniały wodą, że musiałem skakać przez dwie minuty po moim czerwonym worku transportowym, aby w ogóle się domknął, i jakoś wpakować na rower. Ujechaliśmy 300 metrów, zaczęło znowu lać jak z cebra. Korzystając z okazji, wpadliśmy na poranną kofeinę z ciasteczkiem.
Ruszyliśmy dalej w stronę stolicy San Marino, czyli San Marino. Wszystko było pięknie, przez jakiś najbliższe 5 minut, aż do momentu, kiedy dojechaliśmy do znaku, na którym napisane było „18%”. Popatrzyliśmy z Radkiem na siebie przez moment i z naszych ust, w tym samym momencie padło hasło „co to kur#a jest!!!”.
Wtedy deszcz zaczął padać mocniej, wiało prosto na ryj, a przed nami prezentował się długi półtora kilometrowy osiemnastoprocentowy podjazd. Wtedy już wiedziałem, że tego dnia nie zapomnę długo. Po kilkunastu minutach udało nam się wciągnąć rowery, jadąc cały czas na stojaka i wyrywając kierownicę rękami z ramy pełnej kilkudziesięciu kilogramowego ładunku. Odpoczywając na górze, a tak na serio, to na podnóżu stolicy, próbowałem uspokoić oddech i serce, które pompowało, jak opętane. Przed nami była jeszcze spora liczba serpentyn do pokonania. Cały czas widzieliśmy kolejne zabudowania na szczycie San Marino, lecz z każdą pętlą patrzyliśmy na następne –położone jeszcze wyżej... Widoczność byłą fatalna, bo mimo ostrego deszczu, wszystko pokryte było chmurami. W końcu udało się wjechać do centrum i przekroczyć mury wjazdowe.
Całe miasteczko wyglądało bardzo podobnie – wąskie uliczki wyłożone ceglaną kostką, kamienne stylowe zabudowania obronne.
I to wszystko usytuowane na różnych wysokościach, połączone mnóstwem dróg, na których nie mogłem się zorientować ,nawet z pomocą nawigacji. Koło południa opuściliśmy to niezwykle urocze mini państwo. A na niebie powitała nas prześliczna pogoda.
Trochę relaksu dla mięśni – bo kilka najbliższych kilometrów zjeżdżaliśmy ze wzgórza. A dalej znowu pod górkę i z górki i w ten sposób zaczęliśmy nowy etap – etap górski Apeniny – i tak praktycznie do Rzymu. Cały czas mogliśmy podziwiać piękne widoki wysokich, ostrych skał, i jednocześnie długich błogich pagórków, porośniętych winnicami i gajami oliwnymi. Na większości wzgórz stały średniowieczne klasztory, które cudownie komponowały się w krajobraz. Wzdłuż drogi było mnóstwo źródełek z krystalicznie czystą wodą, co ratowało nam życie – bo pragnienie mieliśmy ogromne. Po południu wkręciliśmy się na piękną przełęcz, między terytorium Borgo Pace a Perugia, z której rozpościerał się kolejny, zapierdający dech w piersiach widok, odległych po horyzont zmniejszających się pasm górskich.
Na ich końcu położone były miasteczka, takie jak San Giustino, czy Cerbara – do których zresztą długo zjeżdzaliśmy na nocleg, korzystając jedynie z hamulców. Na dole, podjechaliśmy jeszcze do marketu po prowiant i zaczęliśmy mozolne poszukiwania przystępnej miejscówki na spanie. Długo szukaliśmy i nic, do momentu, kiedy nie zostaliśmy skierowani do Campo Sportiva – czyli odpowiednika naszego Orlika. Tam, udało się zagadać o miejsce do spania, a nawet fartnęły się na noc szatnie, w których włączyli nam prąd, pozwolili się umyć i skorzystać z toalety. Jak mogliśmy zaprzepaścić taką szansę!
Zrobiliśmy porządne pranie, naładowaliśmy elektronikę i wyspaliśmy się pod dachem, nie martwiąc o deszcz, czy wiatr.